Jak głosi stara mądrość nie wiadomo kogo, nie należy sobie obiecywać zbyt wiele po końcu świata…
Od wieków zarówno ludzie, jak i wilkołaki mieli tendencję do tworzenia wizji totalnego zniszczenia, pełnych ziemi rozdzieranej wstrząsami, deszczu ognia z niebios i śmierci wszystkich zainteresowanych, z tego czy innego powodu. Oczywiście, scenariusz totalnego Armageddonu poprzedzać miały serie rozmaitych znaków, tajemniczych i rozpoznawalnych tylko dla wybranych.
Proroctwa się mnożyły, a księgi zapełniały nimi. Nikt tylko nie zauważył, że gdy koniec czasów naprawdę nadszedł, zaczął się od bardzo zwyczajnych wydarzeń. Na tyle zwyczajnych, że ich przyszłe konsekwencje przegapił każdy.
26 maja 2018 roku, w podłódzkim Zgierzu miał miejsce katastrofalny pożar nielegalnego składowiska odpadów chemicznych na terenach nieczynnych zakładów produkcji barwników „Boruta”. Pożar wybuchł zapewne na skutek podpalenia - ot, właściciel, wiedząc, że pewne służby mają go na celowniku za brak odpowiednich pozwoleń na składowanie tysięcy ton syfu, ściąganego z całej Europy od lat, zlecił nieznanej osobie podłożenie ognia. I się zaczęło…
Skutki wielogodzinnego trawienia ogniem hałd toksycznych chemikaliów są oczywiste dla każdego, kto ma choć kilka szarych komórek. Dość powiedzieć, że rozważano na poważnie ewakuację całego 75-tysięcznego Zgierza, a chmury trującego dymu nie przeszły nad położoną po sąsiedzku Łódź tylko przypadkiem - w ostatniej chwili zerwał się wiatr, zwiewający skażenie w przeciwną stronę… i cóż, niosący je gdzie indziej.
Dla garstki łódzkich wilkołaków był to ostatni epizod ich życia. Położony praktycznie po sąsiedzku, w łódzkim Lesie Łagiewnickim caern z miejsca stał się obiektem ataku hord duchów, skażonych niszczycielską mocą Żmija. I choć było wiadomo od samego początku, że jakakolwiek walka jest z góry skazana na porażkę, garou stanęły w obronie ich najświętszego miejsca. Zdążyły jeszcze wysłać rozpaczliwe wołanie o pomoc do braci z Wielkopolski… jednak gdy ta nadeszła, było już za późno. Lecz czy na pewno? Nadal pozostają pytania, a ostatnie chwile łagiewnickiego caernu są okryte tajemnicą.
Niektórzy opowiadali, że mimo wszystko z łagiewnickiej rzezi ktoś ocalał. Ostatni przywódca caernu, będąc na granicy śmierci, został wyciągnięty z pola walki przez nieznanego garou i wywieziony nie wiadomo dokąd. Ale również i w tym wypadku nie ma jakichkolwiek dowodów takiego przebiegu wydarzeń, i ta opowieść pozostałje tylko niewiele więcej niż plotką.
Łagiewnicki caern, a wraz z nim wilkołaki, zostały wymazane z mapy miasta Łodzi. Las Łagiewnicki w świecie rzeczywistym wygląda wprawdzie tak jak zawsze, lecz na planie duchowym jest martwą, spopieloną pustynią, gdzie nie ma miejsca dla żadnego niematerialnego bytu. Ludzie czasem zastanawiają się, dlaczego wiosną pomiędzy drzewami nie słychać żadnych ptaków, przez jezdnię nie przebiegają, jak niegdyś, sarny, a wyprowadzane na smyczy psy stają się dziwnie ciche i zamiast radośnie biegać między zaroślami trzymają się nogi swoich właścicieli. Ale po chwili o tym zapominają i wracają do swoich spraw.
Eksterminacja wilkołaków z Łodzi zaburzyła kruchy system równowagi, wypracowany przez lata, choć mało kto zauważył konsekwencje, jakimi to groziło. Na początku przyszedł czas na korzyści - i najbardziej skorzystały na tym wampiry. Pozbawione naturalnego wroga, rozszerzyły swoje tereny łowieckie i trzodę. Lecz ich radość trwała krótko.
Na przełomie roku 2019/20 w cały świat uderzyła epidemia wirusa znanego jako COVID-19. Gwałtowny rozwój choroby i brak należytej reakcji ze strony władz sprawiły, że w Polsce ofiary można było liczyć w milionach. Oszczędźmy sobie przypominania scen paniki, masowych grobów i ludzkiej rozpaczy. Spójrzmy na to, co to wszystko oznaczało dla dzieci Kaina, lub jak niektórzy wolą - smakoszy hemoglobiny.
Konkluzja była brutalnie oczywista. Nieważne, od ilu lat nie żyjesz i jakie bluźniercze moce posiadasz - jeść (a raczej pić) musisz. Epidemia za to nie wybierała i po krótkim czasie nawet dobrze przygotowani Kainici patrzyli z przerażeniem, jak ich trzódki padają jak muchy. Bardzo szybko zaczęło dochodzić do brutalnych walk o przetrwanie i wydzierania sobie tych żywicieli, którzy pozostali jeszcze zdrowi. Gdy wreszcie opracowano skuteczne szczepionki, kryzys wydawał się zażegnany. Ale dla wampirów ktoś miał w zanadrzu jeszcze jedną, iście diaboliczną niespodziankę.
Szczepionki przeciw COVID zawierały specjalnie spreparowany i opracowany w laboratoriach tajnych agend rządowych rodzaj bakteriofaga o kodowej nazwie „Belmont”, który czynił to, co wydawało się niemożliwe: gdy spragniony krwi wampir poczęstował się zaszczepionym żywicielem, w krótkim czasie zapadał na coś w rodzaju rozwijającego się z obłąkańczą prędkością raka. W ciągu kilku dni jego ciało zaczynało gnić, a przez kilka kolejnych nieszczęśnik dezintegrował się do kupy zaropiałego mięsa i zdeformowanych kości, przeżywając przy tym niewypowiedziane męczarnie. Na końcu zaś rozpadał się w kałużę tłustawego błota.
Dla Dzieci Kaina była to tragedia porównywalna ze średniowieczną epidemią dżumy. Ci, którzy jeszcze nie zapadli w głodowy letarg lub nie zostali zabici w walkach o zdrową trzodę, znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Mogli zginąć w uścisku Belmonta lub zdecydować się na samodzielną, świadomą hibernację, o ile potrafili - mając nadzieję, że coś kiedyś zmieni się na lepsze… i nie wiedząc, jak długo przyjdzie im bezwolnie czekać.
Wampirzy Holocaust przetrwało niewielu - albo tak starych i mocnych, że byli przygotowani nawet na taką ewentualność (lecz oczywiście tych można było już wcześniej policzyć na palcach) lub świeżo przemienione przedszkolaki z ostatnich pokoleń, będące dopiero co obiektem ogólnej pogardy z racji skrajnie już rozwodnionej krwi Kaina i żałośnie słabych mocy. W ich wypadku mordercza moc bakteriofagów Belmonta wydawała się znacznie osłabiona. Pozwala się to zastanawiać nad sposobem działania tej broni i jej zależnością od stopnia pokrewieństwa ofiary z Pierwszym…
Podobno najmłodsi przedstawiciele rodu Kaina organizują czasem eskapady do miejsc, w których ktoś z ich starszych jest pogrążony w letargu, oczekując na lepsze czasy. Młodzi potrafią nieźle zapłacić za taką informację - tylko po to, żeby pozbyć się konkurencji z powierzchni ziemi, zanim się przebudzi.
Łódź nie była wyjątkiem na mapie świata, jeśli chodzi o plagę Belmonta. Obecnie nadal nie wiadomo nic o jakichkolwiek wampirach, chcących zająć stare tereny… co nie znaczy, że ich nie ma. Jednak można domniemywać, że nie najlepsza sława tego miasta również w realiach Świata Mroku, wiele niewiadomych co do jego obecnego stanu i pamięć o konieczności trudnych układów z niegdysiejszymi współmieszkańcami (o czym później) powoduje, że nie jest to popularne miejsce zamieszkania dla Kainity. Nieodległa Warszawa, mimo pewnych oczywistych wad, oferuje - przynajmniej w teorii - więcej możliwości.
Na placu boju pozostali magowie. Ich nie dotknęła żadna masowa zagłada. W różnych miejscach ich losy potoczyły się rozmaitymi ścieżkami, lecz w Łodzi i okolicach ich sytuację można by podsumować krótko: hulaj dusza, piekła nie ma. Dostęp do Umbry wreszcie stanął otworem, a opustoszałe wampirze leża skrywały liczne skarby i pokłady wiedzy, które odpowiednio wykorzystane mogłyby się przysłużyć właściwie każdej fundacji.
Słowem kluczowym było „odpowiednio”. Jednak zbyt wielu magów poczuło się zanadto pewnie i zapomniało o… nazwijmy to, podstawowych zasadach BHP przy pracy z bluźnierczymi artefaktami. Dała o sobie znać zasada: nie gryź więcej, niż będziesz w stanie przełknąć. Gdy jedynym ogranicznikiem w dostepie do energii duchowej jest twoja własna chciwość, a w dodatku nie do końca masz pojęcie, z czym właśnie eksperymentujesz, widowiskowe wybuchy Paradoksu są w zasadzie nieuniknione.
Na łódzkich magów spadła w zasadzie najgorsza klątwa - klątwa własnej głupoty. W pewnym momencie nie było już nikogo, kto krzyknąłby „stop!” i zatrzymał to szaleństwo. W zamian za to kolejne ekspedycje wdzierały się do zgliszcz konkurencyjnych fundacji ku chwale własnej, zbierały to, co się dało i kontynuowały szaleńcze „badania”, tylko po to, aby prędzej niż później odejść z tego świata w kolejnym wybuchu lub w zębach przebudzonych upiorów.
Czy ktoś ocalał albo uciekł, ratując życie? Czy miały miejsce interwencje z innych fundacji w Polsce? W końcu - co pozostało po eksperymentach i gdzie? Tego nie wiadomo; magowie niespecjalnie lubią upubliczniać takie wiadomości. Jednak czy Ty pchałbyś się na opuszczony plac, na którym banda nakręconych dzieciaków rozpala właśnie ognisko pod pełną butlą gazową? Można zakładać, że naokoło raczej patrzono z niesmakiem na dziejące się szaleństwo i oczekiwano, aż sytuacja uspokoi się razem ze śmiercią ostatniego nierozważnego eksperymentatora, a potem zabrano się do sprzątania.
Wróćmy do wilkołaków. O tereny Łodzi i okolic, praktycznie od momentu zakończenia bitwy łagiewnickiej, toczyła się zakulisowa, dyplomatyczna walka między dworami Marszałka Wielkopolski a Białego Chana, rządzącego z Puszczy Kampinoskiej sporą częścią Mazowsza. Miasto od dziesięcioleci było solą w oku i obrazą dla honoru każdego prawowitego garou. Jeszcze w latach 60. XX wieku ówczesny alfa Łagiewnik zawarł z łódzkim księciem wampirów pakt, rozszerzony póżniej o przedstawicieli kilku magicznych fundacji. Wychodzono ze zdroworozsądkowego założenia, że skoro wszystkim przyszło żyć obok siebie, w niezbyt przyjaznym dla istot nadnaturalnych realnym socjalizmie, to nie ma sensu trwonić sił i życia na wzajemne wyrzynanie się, a zamian za to należy ustalić strefy wpływów i pilnować ich przestrzegania.
Nie był to jednak popularny sposób działania. Sama myśl o jakimkolwiek układaniu się z wampirami była nie do przełknięcia dla sporej części wilkołaków w Polsce, głęboko przywiązanych do dawnych ideałów honoru i jasno określonych wrogów, więc łódzkich garou nie traktowano, delikatnie mówiąc, z szacunkiem. Jednak wiedzy na temat Kainitów nie można było im odmówić i kilka razy po cichu zwracano się do nich z prośbą o pomoc.
Teraz, gdy odstępcy przenieśli się na tamten świat, może nawet i częściowo odkupiając swoje winy honorową śmiercią w walce i obronie Matki Gai, należało uczcić ich minutą ciszy… i przystąpić do podziału ich terenów, w końcu natura nie znosi próżni.
Dyskusje trwały długo. Na tyle długo, że zanim się zorientowano, bardzo blisko wybuchła prawdziwa Apokalipsa. Wojna w Ukrainie. Luty 2022. To, co tam się działo, dla mnóstwa garou było tym prawdziwym końcem świata. Granice teytoriów łowieckich i stref wpływów nie były ustalane wieki temu z poważaniem dla czegoś tak nieistotnego jak ludzie i wymyślone przez nich granice. A jednak - ludzkie powiązania przełożyły się na wilkołacze. W bardzo tragiczny sposób garou przekonały się, że choćby nie wiadomo, jak bardzo chciałyby być wilkami, to są również ludźmi, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Niejeden stanął do walki przeciw swojemu sąsiadowi czy przyjacielowi. Niejeden stracił z ręki sąsiada, przyjaciela czy członka watahy rodzinę. Wybory, przed którymi musiały stawać, są niepojęte dla kogoś, żyjącego w miejscu niedotkniętym wojną.
Postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że spór o Łódź został rozwiązany wręcz wzorowo. Chan odstąpił od swoich żądań i skoncentrował się na pomocy napływającym na jego tereny uchodźcom. Marszałek Krasiński przejął ziemię łódzką jako część wielkopolskiej domeny, a zarządzanie nią oddał jednemu ze swoich czterech synów - rzutkiemu, konkretnemu w działaniach i doświadczonemu w walce ahrounowi o wilczym imieniu Hetman. Ten uczynił swoją siedzibą pałac biskupi w Uniejowie i niezwłocznie przystąpił do zasiedlania opustoszałej Łodzi nowymi garou, ogłaszając korzystne warunki dla każdego, kto tu zechce przybyć. Przez 3 lata udało mu się zebrać kilkanaścioro wilkołaków - część przybyła na zew osiedleńczy, część przeniosła się z pobliskich miasteczek, część zaś znalazła tu dom jako uchodźcy z ogarniętej wojną Ukrainy. Na nowy caern wybrano oddalone od cywilizacji miejsce w podłódzkim letnisku, Grotnikach.
Hetman przysiągł, że nie powtórzy błędów poprzedników i nie będzie się układał z żadnymi przedstawicielami innych istot nadnaturalnych. Obietnica, póki co, łatwa do spełnienia, bo jak wcześniej powiedzieliśmy, nikogo poza garou w Łodzi nie było widać. Jednak po krótkim czasie odziałania Hetmana zaczęły prowokować do stawiania pytań. Dlaczego jako swój najbliższy dwór przyjął cztery półdzikie Czerwone Szponice, które nie odstępują go na krok i podobno są bardzo potężnymi teurgami? Oficjalne tłumaczenie, że podobnie jak inni, również i one uciekły od horroru wojny w Ukrainie i spowodowanego nią zniszczenia środowiska, powoli zaczyna się kruszyć w posadach. Gdzieniegdzie słychać złośliwe szepty o budowaniu sobie haremu… Jaki naprawdę był udział Hetmana w bitwie o caern łagiewnicki? Zgodnie ze słowami jego samego, jak i jego ojca, ziemia łódzka została mu nadana za pomoc w zakończeniu walki i zwycięstwie nad siłami Żmija. Jednak parę dociekliwych garou podobno jest w posiadaniu twardych dowodów, które mogą wywrócić jego legendę na nice…
Co będzie dalej? Zobaczymy.